12/26/2012

Boże Narodzenie





Pierwszy post z bożonarodzeniowego cyklu (choć to chyba za duże słowo, jak na 2 posty). Życzenia odrobinę spóźnione, ale liczą się chęci, prawda?

Dzisiaj prezentuję stroiki z nurtu, roboczo nazwanego przeze mnie, 'naturalistycznym'. Najprawdopodobniej jutro skompletuję drugi post, dla odmiany z kolorem srebrnym jako dominującym. Niestety mój aparat poczuł magię Świąt i działał bardzo kapryśnie, więc nie wszystkie zdjęcia są tak dobrej jakości, jakbym chciała. Mam nadzieję, że mimo to, coś tam dojrzycie.

Z prezentowanych dzisiaj wytworów:

Wieniec na drzwi (u nas wisi w przedpokoju na lustrze) – wykonany na podkładzie słomianym, z użyciem dużej ilości rafii naturalnej, owoców różny drobnokwiatowej i ostrokrzewu, a także liści mahonii.

Stroiki nr 1 i 2 – powstały na bazie świerkowych wieńców, na dekorację składają się: jemioła, mahonia, ostrokrzew, owoce róży drobnokwiatowej i dzikiej, szyszki sosnowe, żołędzie, gwiazdki anyżu, cynamon i słomiane ozdoby choinkowe. Uh, dużo tego było... chyba za dużo, ale miało być 'na bogato' ;).

Stroik nr 3 – nie 'naturalistyczny', ale w podobnej gamie kolorystycznej; tak samo jak 1 i 2, wykonany na bazie z wieńca świerkowego. Od razu się przyznam, że sztuczne mini-poinsecje, złota jemioła i czerwone szyszki już znajdowały się na nim w momencie kupna, jednak były rozmieszczone symetrycznie w 4 grupach, co sprawiało dość mizerne wrażenie; oderwałam wszystko, uzupełniłam bombkami, pozłoconymi żołędziami, cynamonem
i anyżem, liśćmi mahoni i owocami ostrokrzewu.



12/23/2012

Przepis ciotki Mound



Dzisiaj drobny przerywnik dla przedświątecznych przygotowań i porządków . Bostońskie ciasteczka idealne do herbaty. Nie kojarzcie ich jednak ze słynnym bostońskim parzeniem herbaty, bo raczej nie mają one nic z nim wspólnego (choć oczywiście nie mogę mieć pewności ze względu na brak danych xD). 

Czy w obecnych czasach ktoś jeszcze ma zwyczaj celebrowania podwieczorków? Pytam nie bez powodu. Przepis na te cynamonowe ciasteczka pochodzi bowiem z książki Elaine i Kelly Crawford  Kuchnia z Zielonego Wzgórza: Przepisy L.M. Montgomery, stanowiącej zbiór starych kanadyjskich receptur, z których korzystała słynna pisarka w czasach, gdy podwieczorki stanowiły ważny element życia towarzyskiego. Ważny, o ile nie najważniejszy! Jaki to piękny rytułał. I pewnie niejedną ciekawą historię można było wyłuskać z takich popołudniowych rozmów (w swojej idealistycznej wizji pomijam myśl, że głównie służyły one plotkom
i błachym pogaduchom). Można chyba trochę pozazdrościć Anglikom ich przywiązania do five o'clock. 

Myślę, że jeszcze nie raz przedstawię tutaj przepisy pochodzące z tej niezwykłej książki kucharskiej, a na razie pozostawiam Was z szczegółową instrukcją na ten bostoński, aromatyczny smakołyk.




 

P.S. Szykujcie się na potężny post bożonarodzeniowy!


12/16/2012

Przedświąteczny rytuał


8 dni do Wigilii. Ostatni moment, żeby napisać i wysłać kartki z bożonarodzeniowymi życzeniami, jeśli mają dotrzeć na czas. Wiem, że to tradycyjne, wręcz staroświeckie podejście, ale SMS czy e-mail, choćby nie wiadomo jak wymyślny, nigdy nie będzie tym samym co własnoręcznie napisana kartka. Przynajmniej dla mnie. (Tak samo jak e-booki nigdy, ale to nigdy, nie zastąpią mi prawdziwych, papierowych książek.) Otwieranie koperty, zapach, faktura papieru to źródła czysto fizycznych doznań. Fragment przedświątecznego rytuału. Nawet wszędobylski brokat ma wtedy swój urok.

Chwyciłam więc pióro, nożyczki oraz klej i przygotowałam świąteczne kartki dla najbliższych przyjaciół i rodziny. Te, które widzicie na zdjęciach, wyjątkowo wręczę osobiście koleżankom ze studiów i mam nadzieję, nie żadna z nich nie zajrzy tutaj do wtorku ;).



Jako mały bonus pyszne kakao, bo po ciężkiej pracy należy się nagroda. 













 



12/14/2012

Łowcy roślin jak gwiazdy rock'a

Powrót iście jak z zaświatów. Zdecydowanie muszę popracować nad systematycznością umieszczania postów. Niedługo święta, w poniedziałek wybieram się na giełdę kwiatową i mam nadzieję na udane łowy bożonarodzeniowe, a co za tym idzie: późniejszą lawinę postów.

Tymczasem kolejny post z serii książkowej, a na warsztacie: Łowcy roślin autorstwa Michael'a Tyler Whittle. Po raz pierwszy czytałam tę książkę już parę lat temu, gdy przypadkowo natknęłam się na nią w osiedlowej bibliotece, a ostatnio wróciłam do niej przygotowując pracę na zajęcia. Zagłębiłam się
w lekturze  i zachwyciłam ponownie.
 



Zdecydowanie nie jest to podręcznik do historii, wypełniony datami i suchymi faktami. Chyba adekwatniejszym określeniem jest powieść przygodowa. Dodajmy, bardzo wciągająca powieść przygodowa, której bohaterowie mogliby bez problemu zawstydzić Indian'a Jones'a. Jakie to były niezwykłe postacie! Botanikomaniacy, niebieskie ptaki, szaleńcy, wybitne indywidualności. Lordowie i synowie kamieniarzy. Wyruszali w najdalsze rejony świata by w ekstremalnych warunkach, narażając życie i zdrowie zdobyć drogocenne okazy. Często przez lata niedoceniani, gdy w końcu nastał dla nich czas chwały i zaszczytów, nie potrafili odnaleźć się w społeczeństwie, w spokojnym życiu pozbawionym adrenaliny. Ostatecznie  życie często kończyli zbyt wcześnie, w tajemniczych, makabrycznych niekiedy okolicznościach.

Książka pełna jest smaczków, anegdot. Momentami ma się wrażenie, że autor jakby zapomniał, że pisze o postaciach sprzed wieków lub choćby dziesięcioleci. Unika niepotrzebnego zadęcia, nadmiernej nobilitacji, nie przypina łatek "botanicznych męczenników". Ukazuje łowców w nieszablonowy sposób, wyłuskuje to co w  ich życiorysach najciekawsze i (nie ukrywajmy) najbardziej kontrowersyjne, piórem maluje ich portrety, jakby ci byli idolami, gwiazdami rock'a.

Całość daje do myślenia. Pośród tysięcy botaników, naukowców zamkniętych w czterech ścianach swoich laboratoriów, ze swoimi lupami i zielnikami, łowcy roślin przemierzający tysiące kilometrów naprawdę zadają się być bohaterami szczególnie wartymi upamiętnienia. Gwiazdami.

Polecam!



P.S. Załączyłam kilka ze slajdów z moimi ulubionymi łowcami. Praca była „oficjalna”, na zaliczenie, więc ma dość formalny charakter, jednak mam
nadzieję, że Was to nie zniechęci.

Zainteresowanym polecam także stronę: http://www.plantexplorers.com













11/01/2012

Lacrimosa

 
Dziś bez zbędnych słów. Trzy wieńce. Dla dziadków, ojca chrzestnego i Taty. Mam nadzieję, że w przyszłym roku nie będzie potrzeby robić choćby jednego więcej.










10/31/2012

Halloween





Zazwyczaj nie obchodzę Halloween, choć wizja darmowych łakoci i bezkarnego przebierania się za Królową Śniegu albo wiedźmę jest wielce kusząca. Postraszyć też dobra rzecz (w rozsądnych ilościach oczywiście). Nie mniej kuszące są też dekoracje przygotowywane na tę okazję. Przeglądąc
portale o dekorowaniu, można odnieść wrażenie, że Amerykanie mają na tym punkcie prawdziwą obsesję! Oczywiście nie brakuje plastykowego kiczu,
ale stosunkowo łatwo znaleźć prawdziwe perełki: gustowne, stylowe i oczywiście straszne. Polecam wrzucić w wyszukiwarkę hasło 'Martha Stewart Halloween'. Od razu widać, że nad niektórymi stylizacjami pracuje sztab profesjonalistów ;).

I choć Halloween to do bólu amerykańskie święto, w Polsce jest coraz bardziej zauważalne (szczególnie w sklepach i klubach). Mojej przekornej naturze jednak o wiele bardziej odpowiada rodzima tradycja mrocznych Dziadów. Aż się w głowie kolebie wyuczone w szkole „Głucho wszędzie, ciemno wszędzie... Co to będzie...? Co to będzie...?”

Ale, ale... Postanowiłam poddać się chwilowej 'amerykanizacji' i przygotować małą halloween'ową aranżację (choć widać wyraźne wpływy 'złotej, polskiej jesieni'). Jeszcze przed pierwszymi opadami śniegu, zebrałam (nomen omen na cmentarzu) przebarwione liście klonu i dębu czerwonego, żołędzie i szyszki modrzewia. Wieniec z gałęzi kupiłam w zeszłym roku na Boże Narodzenie na giełdzie za 8zł (!), ale warto było zainwestować, bo jest to rzecz wielokrotnego użytku. Niektóre liście pozwijałam, inne ułożyłam w tzw. różyczki, inne po prostu odpowiednio pozaginałam.Od razu dodam, że pistolet z klejem na gorąco to wspaniały wynalazek, niezbędny przy realizacji takich pomysłów. Wieniec jest monochromatyczny, ale takie było założenie.
Miał być bardzo jesienny. Nie chciałam żadnych zielonych ani kwiatowych dodatków.



Żeby było jednak halloween'owo samo to by nie wystarczyło. Znalazłam więc szablon nietoperza, wydrukowałam, wycięłam (jak widać posłużyły mi do tego nożyczki do skórek), „odbiłam” na sztywnym, czarnym kartonie i znowu wycięłam. Gotowe nietoperze umocowałam na nitkach.

Nie obeszło się także bez dyń. Nie odważyłam się jednak na wycinanie w nich wzorów. Same w sobie są tak ładne i klimatyczne, że chyba nie było sensu. Dodatkowo, dzięki temu wciąż mogą się nadać na zupę.




P.S. Debiutu doczekał się mój nowy ozdobny dziurkacz 'rogowy'. Prawda, że uroczy?

10/27/2012

Oznaczeni


Dziś post nie dość, że krótki, to na dodatek (przynaję się bez bicia) przygotowany już parę tygodni temu, gdy trawa za oknem była jeszcze świeża i zielona. Jednak bez obaw, temat jest wciąż aktualny, bo tyczy się roślin doniczkowych, którym jesień i zima nie straszne.

Skusiłam się kiedyś w sklepie pewnej znanej szwedzkiej marki meblowej na zakup z kategorii 'ogrodniczej'. Za śmieszną kwotę 2zł kupiłam komplet małych, metalowych tabliczek do opisywania roślin. Oczywiście zaraz po odejściu od kasy uświadomiłam sobie, że do niczego nie są mi one potrzebne. Nie mam inspektu, nie produkuję rozsady, nie mam ani jednej grządki (jeszcze!). Myślałam i myślałam jak je wykorzystać, a etykietki leżały i „nabierały mocy”.

W końcu doszłam do wniosku, że w ramach ćwiczenia podpiszę wszystkich moich zielonych 'podopiecznych'. Nie było z tym szczególnie dużo pracy: trochę wycinania, klejenia, przeglądania książek, a miło znać swoich doniczkowych współlokatorów po imieniu.



10/14/2012

Tarta jabłkowa


Póki co nie mamy powodów do narzekań: rozpieszcza Nas złota polska jesień. Pisząc to obserwuję moje okno, całe skąpane w słońcu i kuszące widokiem pięknej pogody (okno to, nawiasem mówiąc, upodobała sobie ostatnio cała chmara biedronek, skutecznie uniemożliwiając mi jego otwarcie). Jednak obiecałam sobie, że dzisiaj w końcu zamieszczę nowy post, który od jakiegoś już czasu czeka na swoją kolej. Jednak zaraz po aktualizacji istną nieprzyzwoitością byłoby nie pójść na spacer.

Ale do rzeczy. Czy macie ciasta, które szczególnie kojarzą się Wam z określonymi porami roku, a nawet poszczególnymi miesiącami? Oczywiście, nie chodzi mi tutaj o pierniki na Boże Narodzenie czy wielkanocne mazurki (to zbyt oklepane), tylko raczej o ciasto rabarbarowe jedzone tylko
latem albo marchewkowe, pieczone w styczniu, gdy trudno o świeże, smaczne owoce... Macie takie?

A co z jesienią? Październikiem? Dla mnie to sezon na szarlotki, placki orzechowo-jabłkowe, torty jabłkowe czy, moje ulubione ostatnimi czasy, tarty z jabłkami. Teraz jabłka są najsmaczniejsze i najtańsze. Wiele z Was ma pewnie w przydomowym ogrodzie jabłonkę, z owocami której po pewnym
czasie nie ma już co zrobić, bo w końcu ile jabłek dziennie można zjeść? Wyjście jest jedno: piec! Zapiekać, przesmażać, zamykać szczelnie do słoików na zimę.

Dzisiaj podaję Wam kolejny z moich ulubionych przepisów. Niestety jest on dość czasochłonny, ale proszę się nie zniechęcać, bo efekt jest warty każdej poświęconej mu minuty. Oryginalna receptura pochodzi z książki Tarteletki i tarty, autorstwa Sarah Banbery, jednak tutaj podaję przepis lekko zmodyfikowany i dostosowany do większej formy (zaproponowana przez autorkę forma o śr. 22 cm jest nieprzyzwoicie mała).

Dla wszystkich, którzy skuszą się, aby przepis przetestować: smacznego!





10/08/2012

Miasto ogrodzeń


Od początku września dość mocno reklamowana jest w Krakowie nowa wystawa zorganizowana przez Fundację Instytutu Architektury
oraz Muzeum Narodowe Za-mieszkanie 2012: miasto ogrodów, miasto ogrodzeń. Termin wystawy pokrywa się z setną rocznicą wydarzenia,
jakim była Wystawy architektury i wnętrz w otoczeniu ogrodowem w roku 1912, a zbieżność dat oczywiście jest nie przypadkowa.



Zdj, z materiałow prasowych Muzeum Narodowego fot. J. Malta



Mniej więcej jedna trzecia obecnej ekspozycji to przedstawienie zwiedzającym założeń, którymi kierowali się (a raczej kierować się chcieli) nasi przodkowie w projektowaniu przestrzeni mieszkalnych przed wiekiem. Szczególnie unaocznione zostały wpływy jakie swoimi teoriami wywarł na ówczesnych Ebenezer Howard - brytyjski planista i urbanista. Sformułował on koncepcję miasta ogrodu, które łączyłoby w sobie najlepsze zalety
miast i wsi, a przy tym, w obliczu coraz większego uprzemysłowienia, chroniłoby mieszkańców miast przed całkowitym odcięciem od natury czy zamknięciem w obrębie suburbiów (dzielnic sypialni) czy slamsów. Temat bardzo ciekawy i warty dokładniejszego zgłębienia, szkoda więc,
że pojawił się w ramach ekspozycji jedynie symbolicznie.

Od razu dodam, że ta 'historyczna' część wystawy jest zdecydowanie bardziej warta zobaczenia niż reszta. Zarówno pod względem merytorycznym i wizualnym: prezentowane makiety są precyzyjne i bardzo schludne, a pomysł z wykorzystaniem posadzki by przedstawić całość planów – bardzo ciekawy i przemawiający do wyobraźni. Dodatkowo stare fotografie i wyczerpujące opisy pozwalają każdemu nasycić ciekawość.

Zdj. z materiałow prasowych Muzeum Narodowego fot. J. Malta


Pozostała część wystawy, bardziej niż architekturze, poświęcona została niestety (?) socjologii i analizie niekorzystnych zmian do jakich doszło w naszym społeczeństwie, a które tak negatywnie rzutują na stan estetyczny polskich miast. Dość stereotypowo jednak przedstawiono tutaj podział na blokowiska, apartamenty w kamienicach, mieszkania komunalne, wille podmiejskie czy szeregówki pod miastem. Mimo zapowiedzi w tytule, problem absurdalnego wręcz grodzenia się nowo powstających osiedli, został jedynie zasygnalizowany. A fragment ekspozycji poświęcony widokom z okien w poszczególnych miejscach zamieszkania wydaje się tak wtórny i mało kreatywny, że niezrozumiałe jest umieszczanie go w Muzeum Narodowym. Marka chyba jednak zobowiązuje do jakości.


Jednak dosyć gderania i ganienia. Naprawdę warta pochwały jest identyfikacja graficzna wszystkich materiałów związanych z wystawą. Ulotki ze spisem wydarzeń towarzyszących (głównie wykładami), plany z trasami spacerowymi po Krakowie tropem budowli z początku XX wieku czy wszelkie schematy: wszystko spójne, nowoczesne i przyciągające oko. Za pracę grafików zdecydowany plus.


Jednak mimo starań jest to wystawa tylko dla zdeterminowanych. Mnie, szczerze mówiąc, trochę żal było wydanych na bilet 5 zł. 


 




10/02/2012

Historia ogrodów


A więc stało się: godzina zero wybiła i rok akademicki oficjalnie się rozpoczął. Studenci muszą na nowo przyzwyczaić się do porannego wstawania,
choć raz wybrać się na każdy z wykładów, wydobyć z pudeł notatniki, zakupić nowe długopisy (które i tak „zaginą w akcji” po pierwszym tygodniu zajęć), no i odkurzyć półkę z książkami.

Tak więc, dzisiaj z tej przykrej okazji, wpis będzie książkowy. Istnieje w końcu tyle tomów poświęconych roślinom, ogrodom, projektowaniu i ogrodnictwu w ogóle! Chyba każdy skusił się chociaż raz na zakup pięknego, barwnie ilustrowanego katalogu roślin czy książki. Ja oczywiście nie jestem wyjątkiem. Niestety z efektowną okładką nie zawsze idzie w parze wartość merytoryczna. Wiele pozycji to przedruki, tłumaczenia oryginałów angielskich
czy niemieckich, a co za tym idzie, niestety nie zawsze znajdują one zastosowanie w naszej chłodniejszej strefie klimatycznej.

Pomyślałam więc, że podzielę się z Wami tymi tytułami, które 'przetestowałam na własnej skórze' i, w lekturze których, każdy zainteresowany tematem ogrodnictwa znajdzie coś ciekawego. Dziś, na pierwszy ogień, idzie ogrodnicza klasyka, czyli Historia ogrodów autorstwa Longina Majdeckiego.   
Od razu zaznaczam, że jest to podręcznik akademicki dość pokaźnych rozmiarów, ale też nie chodzi o to, żeby go przeczytać za jednym zamachem od deski do deski. Dawki lektury wyznaczane przez poszczególne rozdziały są zdecydowanie łatwiejsze do strawienia.
 





W książce tej znajdziemy charakterystyki i przykłady ogrodów począwszy do starożytności aż po czasy nowożytne: pierwszą połowę XX wieku, uzupełnione o ryciny i plany założeń. Osobiście posługuję się czarno-białym wydaniem z lat siedemdziesiątych, ale wiem, że ostatnio pozycja ta była wznawiana w wersji dwutomowej rozszerzonej o barwne fotografie (z kredowym papierem bijącym po oczach i nieporęczną twardą oprawą w komplecie) oraz dodatkowy rozdział o ogrodach współczesnych (do roku 2000).

Nawet kartkując czy czytając wybiórczo, książka ta pozwala wyrobić sobie opinię na temat podstawowych tendencji i kierunków kształtowania się i rozwoju ogrodnictwa na przestrzeni wieków. Warto zwrócić
na nią uwagę, ponieważ jest to chyba jedyna książka przedstawiająca także polskie dokonania w zakresie sztuki ogrodowej na tle Europy i świata.


P.S. Mam w planie kilka postów, poświęconych literaturze traktującej o ogrodach, roślinach i projektowaniu, które będę publikować od czasu do czasu. Można będzie zaplanować sobie lekturę
na jesienne i zimowe popołudnia/wieczory wolne od pracy w ogrodzie. Studenci: udanego semestru!



9/26/2012

Na początku była cebulka...



Zbliża się koniec września i nadeszła najwyższa pora żeby pomyśleć o posadzeniu cebulek! Mając to na uwadze, wykorzystałam wczorajsze
słoneczne popołudnie żeby pojechać na wieś i 'popełnić' kolejne małe sadzenie. Padło tym razem na teren bezpośrednio przed oknami salonu nowego domu, choć już wiem, że jest to lokalizacja tymczasowa – za rok cebulki z pewnością wylądują w innym miejscu w bardziej zróżnicowanym towarzystwie.

Nie widać tego na zdjęciach, ale nie obeszło się bez pomocy szpadla – bo tylko z jego pomocą mogłam wykopać w gliniastej ziemi dołki, w które zmieściłam plastykowe koszyczki na cebulki. Są one niezbędne w takim przypadku jak mój, kiedy w ogrodzie jest sporo nornic łasych na cebulkowe smakołyki. Sadzaka użyłam wyłącznie do pogłębienia otworów dla czosnków ozdobnych (sadzi się je na głębokości ok. 20cm). Warto pamiętać, że głębokość na jaką sadzimy cebulki odpowiada trzykrotności jej wysokości i, co nie dla wszystkich oczywiste, sadzimy zawiązkami liści do góry 
(nawet mnie jeszcze parę lat temu zdarzały się przypadki sadzenia 'do góry nogami').

Postanowiłam, że moja 'rabatka' będzie odcieniach kremowej bieli i fioletu. Wybrałam dwie odmiany białych tulipanów (jedną 'tradycyjną' – Weiβer Kaiser (Purissima) i jedną papuzią – Super Parrot), białe narcyze odm. Mount Hood, lekko fioletowawe miniaturowe (do 15cm wys.) irysy odm. Katharine Hodgkin oraz dwie odmiany czosnków ozdobnych: fioletowego Gladiatora i białe Mount Everest. Mam nadzieję, że na wiosnę wszystkie zaprezentują się w pełnej krasie. Pozostaje tylko niecierpliwie czekać!


Miejmy nadzieję, że kwiaty w rzeczywistości będą się prezentować równie pięknie







9/23/2012

Szklana kula

Jeśli patrząc na tytuł spodziewaliście się postu o wróżce Sybili i przepowiadaniu przyszłości z mętnej szklanej kuli to bez obaw, nic z tych rzeczy. Swojego czasu zainteresowałam się 'ogrodnictwem butelkowym' i nie, nie chodzi tutaj o zostaniu nabitym w butelkę podczas ogrodowej gorączki zakupów, ale o tworzenie niedużych kompozycji roślinnych wewnątrz szklanych naczyń. Twórcami oryginalnych 'ogródków butelkowych' (bottle gardens)
czy 'domków paproci' (fern cases) są oczywiście maniacy ogrodnictwa: Anglicy.

Działają one jak 'mini cieplarnie' i pozwalają hodować rośliny bardziej wymagające w stosunku do warunków termicznych i wilgotności powietrza. Jednak tak dzieje się tylko w pojemnikach szczelnie zamkniętych, co pociąga za sobą określone konsekwencje: rośliny muszą być odpowiednio dobrane
pod względem gatunkowym, trzeba zadbać o podłoże i wilgotność (a niestety niełatwo początkowo ustalić odpowiednią ilość wody). Jeśli wszystko przygotujemy odpowiednio taki 'zamknięty roślinny świat' będzie nas cieszyć rok a nawet dwa. Należy pamiętać, żeby pojemnika nie wystawiać
na bezpośrednie działanie promieni słonecznych – wtedy parowanie z tkanek roślin (transpiracja) i podłoża oraz wzrost temperatury byłyby zbyt silne
i rośliny mogą się przegrzać.

Ja jednak póki co pokusiłam się tylko o wariację na temat i wykorzystanie szklanego pojemnika (tytułowej kuli). Jest otwarta od góry, więc nie spełnia podstawowego założenia 'bottle gardens'. Kiedyś, w mniej lub bardziej odległej przyszłości, gdy będę dysponować miejscem, w którym mogłabym należycie prezentować 'butelkowy ogród' pewnie pokuszę się o wykorzystanie w tym celu jakiegoś 40l gąsiora.

Teraz wykorzystałam tylko (kula jest niewielka) rośliny rozchodnika grubopędowego (Sedum pachyclados), które rosną u mnie od jakiegoś czasu obok sansewierii (Sansevieria trifasciata odm. 'Hahnii') i kaktusa (wybaczcie, ale nie mam pojęcia jaki to gatunek, może Ferocactus?). Stara kompozycja
mi się znudziła, a poza tym wężownicy było już trochę ciasno – przeprowadziła się więc do nowej, większej doniczki, podobnie jak kaktusik.

Kulę wypełniłam warstwą białego granitowego żwiru zakupionego specjalnie na tę okazję (ok. 4zł za 1,5 kilogramowy woreczek) i ziemią dla kaktusów. Delikatnie umieściłam rośliny wewnątrz, a resztę powierzchni przykryłam kamykami. I tyle.

Według mnie kula prezentuje się świeżo i lekko na parapecie wśród innych roślin i książek.


9/14/2012

Barwny wieniec








Kampania wrześniowa za pasem, a ja zamiast przykładnie się uczyć bawię się w domorosłą florystkę. Tym razem zadziałałam z większym rozmachem
i kupiłam więcej kwiatów (czyt. wydałam ok. 30 zł).

Jako baza posłużyła mi okrągła drewniano-wiklinowa forma (nie wiem jak to lepiej określić), którą udało mi się kupić w zeszłym roku na targu różności
za oszałamiającą kwotę 4zł. Pocięłam namoczoną gąbkę florystyczną tak żeby dokładnie wypełnić bazę (kawałki owinęłam dodatkowo folią żeby dużej trzymały wilgoć) i  zaczęłam układanie od różowych astrów i fioletowych kwiatów zatrwianu, które są najmocniejszymi barwnymi elementami wieńca. Dodałam bladoróżowe goździki i gałązki wrzosu, dzięki którym chciałam trochę poszerzyć kompozycję i dodać jej lekkości. Na koniec wolne miejsca wypełniłam soczyście zielonymi koreankami, będącymi świetnie kontrastującym tłem dla pozostałych kwiatów.

Ma nadzieję, że tak radosna kompozycja się Wam spodoba, szczególnie gdy za oknem pogoda zaczyna się robić iście listopadowa.


Starałam się jak najszczelniej wypełnić bazę i zabezpieczyć ją przed utratą wilgoci.


 

9/07/2012

Zupa cebulowa

Soupe à l'oignon


Jeszcze parę lat temu wrzesień był dla mnie miesiącem kupowania pachnących nowością książek, zeszytów i piórników pełnych świeżo zatemperowanych ołówków. I choć moja miłość do artykułów biurowych wcale nie osłabła (wręcz przeciwnie: przybrała ostatnio na sile), to teraz miesiąc ten kojarzy mi się z ostatnimi ciepłymi wieczorami, ogrodowymi porządkami i czasem sadzenia cebulek kwiatów, które zakwitną wiosną.

Jednak dzisiaj rzecz będzie nie o tulipanach, narcyzach czy hiacyntach, lecz o całkiem pospolitej cebuli (Allium cepa). A konkretnie o,
idealnej na nadchodzące coraz chłodniejsze wieczory, zupie cebulowej. Nie ukrywam, że jest to jeden z moich ulubionych przepisów, a przy tym wyjątkowo prosty. Dlatego też z czystym sumieniem polecam!